Reklama

Dobry biały człowiek

Niedziela Ogólnopolska 43/2011, str. 10-11

Archiwum Marka Wołkowskiego

Dzieci z Hwange

Dzieci z Hwange

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

MAŁGORZATA CICHOŃ: - Słyszałam, że stałeś się smakoszem napoju z baobabu... Jak się go przyrządza?

MAREK WOŁKOWSKI: - Po pierwsze trzeba się spieszyć, żeby zebrać owoce baobabu przed małpami, bo to ich przysmak. Rozbija się twardy owoc i wydobywa ze środka biały proszek, który następnie rozpuszcza się w wodzie. W ten sposób powstaje kwaśny sok - w smaku przypomina wodę z kapusty albo ogórków kiszonych. Do tego dodawałem trochę mleka i zmiksowany owoc mango. Taki napój wyjęty prosto z lodówki doskonale gasi pragnienie, np. po przyjściu z pracy.

- Jak to się stało, że na rok wyjechałeś do Zimbabwe?

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

- Podczas wakacji na Mazurach poznałem wolontariuszy z Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego „Młodzi Światu”. Po powrocie do Krakowa zaangażowałem się w jego działalność i powoli dojrzewałem do wyjazdu na misje. Żeby zarobić na ten wyjazd, pojechałem do Wielkiej Brytanii i tam czekałem na wiadomość, kiedy pojawi się dla mnie możliwość wyjazdu. Wreszcie dostałem upragnionego e-maila. Misjonarze zdecydowali, że najpilniejszy jest projekt w Zimbabwe w miejscowości Hwange (czyt. Hłange).

- Dlaczego wybrali właśnie to miejsce?

Reklama

- Hwange było kiedyś dobrze rozwijającym się miastem z bogatą kopalnią węgla i największym parkiem narodowym w Zimbabwe. Gdy w kraju zaczęły się problemy ekonomiczne i gospodarcze, region stał się zapomnianym miejscem, pełnym młodych ludzi marzących o lepszym życiu, szkole i pracy. Ich marzenia nie mogły się jednak spełnić, bo w obrębie 350 km nie było szkoły średniej...

- …A Ty miałeś im pomóc te marzenia zrealizować?

- Prowadziłem budowę „Don Bosco Technical College” - szkoły technicznej, która była częścią centrum młodzieżowego. Pracy był ogrom: karczowanie buszu, tworzenie dróg, przepędzanie małp i węży, stawianie budynków, sadzenie drzew... College jest już ukończony. Mówią, że teraz jest to jedyne miejsce w Hwange, które nie tylko żyje, ale jeszcze się rozwija.

- Czym ta budowa różniła się od tych, które prowadziłeś w Polsce?

- Codziennie rano po wspólnej modlitwie stawało wokół mnie ponad 90 osób i nie mogłem powiedzieć do nich tak jak np. w Polsce: „Chłopaki, dziś wstawiamy okna, więc bierzcie narzędzia i róbcie, co trzeba”. Wszystkim należało po kolei wytłumaczyć, jak mają wykonać swoją pracę. Nieraz nie miałem czasu, by się z każdym przywitać. Kiedyś podchodzę do jednego robotnika, widzę, że niby pracuje, ale tak jakoś niemrawo. Pytam go, co się dzieje, a on mi na to, że go dziś nie pozdrowiłem. Musiałem mu podać rękę, zapytać co tam w domu i od razu robota szła lepiej. Taki mają zwyczaj.

- Miałeś jakieś problemy z miejscową kadrą?

Reklama

- Musiałem być stanowczy. Dawałem ludziom zarobić, ale oni też musieli postępować fair. Gdy „ginęły” narzędzia, mówiłem: wypłata jest w piątek, jeśli do tego czasu rzecz się nie odnajdzie, to potrącamy za narzędzia albo czekamy. Oni doskonale wiedzieli, kto ukradł, więc rzeczy się znajdowały. Chciałem, by zrozumieli, że warto być uczciwym, w końcu razem pracowaliśmy na placówce należącej do księży salezjanów. Zgodnie z duchem ich założyciela, św. Jana Bosko, przy okazji nauki, pracy czy rozrywki należy równocześnie wychowywać. Moi pracownicy nieraz próbowali kłamać, np. jeden z nich nagminnie prosił o pożyczkę. Mówił, że potrzebuje pieniędzy, bo ma chorą żonę w szpitalu, a dowiedziałem się od innych, że ona wyjechała do rodziny i ma się całkiem dobrze...

- A jakie mieli warunki pracy?

- Codziennie mieli dwa posiłki i dwie przerwy, w tym jedną godzinną na poobiednią sjestę. Wiedziałem, że głodny człowiek nie ma ani sił, ani ochoty do pracy, dlatego zatrudniliśmy kucharkę. I to był strzał w dziesiątkę! Choć był kłopot ze zdobyciem pożywienia, specjalnie dla nich jeździłem po mąkę z kukurydzy i mięso. Przy wypłacie dostawali mąkę, cukier, ubrania i materiały szkolne, przesyłane od sponsorów z Włoch. Dawałem te rzeczy za pracę w nadgodzinach. Woleli to niż pieniądze, bo w tamtejszych sklepach prawie nic nie można kupić. W Zimbabwe panowała największa na świecie inflacja, ludzie utracili swój dobytek. Na zakupy i do banku chodziło się z torbami pełnymi bezwartościowych banknotów, wszystko to liczyło się ręcznie, dlatego kolejki były naprawdę długie. Gdy wyjechałem, jako walutę wprowadzono już dolara amerykańskiego.

- I pomyśleć, że ponad 10 lat temu Zimbabwe było jednym z najbogatszych krajów Afryki...

- Kłopoty zaczęły się, gdy wyrzucono białych farmerów - odebrano im ziemię, a potem rozdano ją weteranom wojennym i bezrobotnym. Wkrótce źle obsługiwane i rozkradane urządzenia rolnicze przestały działać, farmy upadły i zaprzestano produkować żywność.

- Co było dla Ciebie najtrudniejsze podczas realizacji misji w Hwange?

Reklama

- Ręce mi opadały, gdy pomimo kilkakrotnego tłumaczenia, moi pracownicy robili coś dokładnie na odwrót. Nie mogłem wtedy okazać zdenerwowania, próbowałem dopasować się do nich i nauczyć się ich sposobu myślenia. Nie rozumiałem, dlaczego gdy przychodziłem na budowę, połowa moich ludzi siedzi. Próbowałem ich rozdzielać, ale to nie dało rezultatu. Dopiero potem zauważyłem, że dobierają się parami i dzielą pomiędzy siebie funkcje, np. jeden prowadzi taczki, a drugi ładuje na nie materiał. Podczas gdy pierwszy prowadzi taczki, drugi odpoczywa. A potem jest zmiana, pracuje ten, który odpoczywał. Biały człowiek jest nerwowy, wszystko chce zrobić naraz, ale w ten sposób może się tam szybko wykończyć. Afrykańczycy robią wszystko wolniej ze względu na upał. Dopiero po pewnym czasie odkryłem, jak trzeba z nimi rozmawiać i w jaki sposób przydzielać prace.

- Czym ich motywowałeś?

- Jeśli ktoś był w czymś dobry - dawałem robotę, jaką lubił. Spośród mądrzejszych chłopaków wybierałem kilku i przydzielałem im ludzi, mówiąc: ty jesteś tu szefem, pilnuj tej pracy. Niektórzy przychodzili na bosaka, więc dużą motywacją był dla nich zakup butów, kasków i uniformów roboczych, na których zrobiliśmy kolorowe napisy: „Don Bosco Hwange”. Byli przeszczęśliwi! Ustaliliśmy z menadżerem projektu, że te ubrania po pracy będą przechowywane w magazynie. Ale oni się nie zgodzili. Chcieli w nich iść do wioski, pokazać się, że mają pracę... Po wylaniu fundamentów i poświęceniu terenu szkoły przygotowaliśmy przyjęcie dla pracowników, było dużo jedzenia i zabawy. Zależało nam, by czuli, że budują ten college dla siebie, dla swoich dzieci i miejscowej społeczności. Pomimo problemów, jakie mi stwarzali, byłem szczęśliwy, że z chłopaków, którzy nie umieli nic, stali się prawie wykwalifikowanymi pracownikami. Wiem, że Simayedwa nauczył się spawać, Luke zastąpi murarza i chce się uczyć na mechanika samochodowego w college’u, który zbudował, Goliat umie obsługiwać betoniarkę i nie wraca już do domu boso. Dzięki nim zdałem sobie sprawę, że firmę tworzą ludzie. Byli tacy pracownicy, którzy warci byli trzech innych. Gdybym miał się podjąć nowego zadania, to z moimi chłopakami mógłbym zacząć od dziś.

Reklama

- Czy ktoś okazał Ci szczególne wsparcie podczas realizacji tego projektu?

- Polski misjonarz - ks. Czesław Lenczuk, który był jego menadżerem. To on starał się o pieniądze i materiały. Ks. Czesław zaufał mi, dawał wolną rękę, jeśli chodzi o budowę. Mówił, że wszystkie problemy powierza Matce Bożej. Gdy jeden problem się rozwiązywał, to zaraz pojawiał się następny, dlatego często żartował, że nie wie, jak dużo jeszcze cierpliwości będzie miała Matka Najświętsza...

- Wyjechałeś do Zimbabwe z ramienia Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego nie tylko jako wolontariusz, ale również jako misjonarz. Czy kierowanie budową rzeczywiście było dla Ciebie pracą misyjną?

Reklama

- Dla mnie była to ciężka praca w gorącym klimacie i pod presją czasu, ale nie mogłem zapomnieć, że jest to również praca misyjna. Jeśli w grę wchodzi pośpiech i pieniądze, to bardzo łatwo przekroczyć granicę pomiędzy byciem misjonarzem a byciem nadzorcą. Należy tu być bardzo ostrożnym, szczególnie jeśli się pracuje w byłych krajach kolonialnych. Kiedyś ks. Czesław zapytał mnie: „Co ci pozostanie w pamięci po tym wyjeździe? Czy problemy, np. to, że mur krzywo postawili i trzeba go było burzyć i stawiać od nowa? Czy raczej to, że mimo wszystko mury rosną, powstanie szkoła, a ty dobrze współpracowałeś z miejscową ludnością?”. Budowla może się rozpaść - w pobliżu jest kopalnia węgla, przyjdzie tąpnięcie, budynek się zapadnie... A ludzie zostaną. I zostanie to, czego się ode mnie nauczyli i jak mnie zapamiętali. Jako biały mogłem pokazać, że umiem z nimi usiąść przy ognisku, przyjąć od nich poczęstunek, porozmawiać...

- Czy podczas pobytu w Afryce zdarzyły Ci się jakieś niebezpieczne sytuacje?

- Któregoś wieczoru, już po pracy, tłumaczyłem robotnikowi, jak należy nadlać fundament. Było ciemno, a ja stałem w rowie. Gdy z niego wyszedłem, okazało się, że wskazując ręką, nieświadomie przesuwałem ją tuż nad skorpionem. Wcześniej trzy razy odwoziłem chłopaków do szpitala z powodu ugryzienia skorpiona... Innym razem w magazynie spadł mi pod szafkę śrubokręt. Wsunąłem rękę. Nagle coś mnie tknęło, że w tym miejscu może być wąż. Odskoczyłem - pod szafką była dwumetrowa kobra! No i na koniec, na dwa dni przed powrotem do Polski, przewróciłem się podczas jazdy na motorze. Było to tak głupie, że aż mi było wstyd, ale widocznie Bóg miał w tym jakiś cel. Trafiłem do szpitala, gdzie pomagali mi czarni lekarze, których wcześniej poznałem. Teraz ja ich potrzebowałem. Czułem wdzięczność, a równocześnie cieszyłem się, że wcześniej byłem dla nich dobry.

2011-12-31 00:00

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Trzy punkty dobra. Dlaczego warto angażować się w Szkolne Koła Caritas

2025-12-22 10:31

[ TEMATY ]

Caritas

Andrzej Sosnowski

Red.

Andrzej Sosnowski

Andrzej Sosnowski

Wolontariat to nie tylko piękna postawa serca i szkoła odpowiedzialności – to także bardzo konkretny zysk w rekrutacji. Uczeń, który przepracuje co najmniej 30 godzin wolontariatu i otrzyma wpis na świadectwie, zyskuje aż 3 dodatkowe punkty. To niewiele wysiłku, a ogromna wartość: dla innych i… dla własnej przyszłości. Pośród wielu czynników kształtujących dojrzałe społeczeństwo obywatelskie wolontariat zajmuje miejsce szczególne. To przestrzeń uczenia się solidarności, odpowiedzialności za drugiego człowieka, wrażliwości i współodpowiedzialności za wspólnotę. I właśnie taką rolę od lat pełnią Szkolne Koła Caritas.

Szkolne Koło Caritas to katolicka organizacja uczniowska działająca w oparciu o wolontariat. Może powstać w szkole podstawowej, średniej i — jeśli istnieje taka tradycja — w dawnych gimnazjach. Nad działalnością czuwa nauczyciel-opiekun zatwierdzony przez dyrektora szkoły w porozumieniu z dyrektorem Caritas, natomiast nad formacją duchową – asystent kościelny, najczęściej katecheta. Celem Koła nie jest tylko „robienie akcji charytatywnych”, ale formowanie postawy chrześcijańskiej miłości, uwrażliwianie na cierpienie i potrzeby innych oraz uczenie praktycznego wypełniania przykazania miłości bliźniego w codziennym życiu szkolnym.
CZYTAJ DALEJ

Kraków: Zakończono budowę nagrobków na zbiorowych mogiłach dzieci nienarodzonych

2025-12-22 10:24

[ TEMATY ]

dzieci nienarodzone

Fot.: Karolina Krawczyk/pro-life.pl

Polskie Stowarzyszenie Obrońców Życia Człowieka zakończyło realizację projektu budowy nagrobków na 21 zbiorowych mogiłach dzieci nienarodzonych na Cmentarzu Podgórki Tynieckie oraz Cmentarzu Prądnik Czerwony w Krakowie. Mogiły te przeznaczone są dla dzieci martwo urodzonych w krakowskich szpitalach, których rodzice zrezygnowali z organizacji pogrzebu indywidualnego. W takich przypadkach pochówki realizowane są systematycznie przez gminę Kraków.

Jak informuje stowarzyszenie, zakres podjętych działań objął nie tylko osadzenie nagrobków, ale również zobowiązanie do długofalowej opieki nad miejscami pochówku. Prezes organizacji Wojciech Zięba podkreśla, że stowarzyszenie wzięło na siebie odpowiedzialność zarówno za bieżącą pieczę nad grobami, jak i za przyszłe koszty przedłużania dzierżawy miejsc pochówku.
CZYTAJ DALEJ

Przy jednym stole

2025-12-22 19:24

Ks. Wojciech Kania/Niedziela

W hali Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji w Tarnobrzegu odbyła się doroczna Wigilia Miejska, gromadząca mieszkańców oraz przedstawicieli władz samorządowych, Kościoła i instytucji charytatywnych. Wydarzenie, organizowane tradycyjnie z inicjatywy władz miasta, stało się przestrzenią spotkania, modlitwy i dzielenia się świątecznym przesłaniem.

Wśród uczestników byli m.in. Biskup Sandomierski Krzysztof Nitkiewicz, prezydent miasta Łukasz Nowak, przewodniczący Rady Miasta Norbert Mastalerz, duchowieństwo dekanatu, a także reprezentanci instytucji socjalnych i organizacji pomocowych oraz liczni tarnobrzeżanie.
CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

REKLAMA

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję